sobota, 29 grudnia 2018

MASKARADA


Ostatnia  - zwycięska - praca tej edycji Wakacyjnego Konkursu Literackiego to proza autorstwa Dominiki Kwaśniewskiej z klasy IIIA LO. Gratulujemy Laureatce i zapraszamy do lektury.


***

Połowa sierpnia 1943. Mogę ci powiedzieć, co teraz myślę, czuję, mogę Ci powiedzieć, jak bardzo upadłem, ale Ty przecież wiesz najlepiej, że nienawidzę bezsilności, męczy mnie pustka w sercu, brak spokoju ducha... Człowiek wydaje mi się bardziej obcy niż kiedykolwiek wcześniej. Ludzka rzeź zapukała niczym nieznajomy do drzwi, a wszystko wydaje się jak powietrze po burzy, które trwało chwilę, było ulotne, kruche, niezauważalne, nic niewarte. Wszystko dobrze zaplanowałeś, nawet pogoda przypomina dziś piekło, jest gorąco i nie mam czym oddychać. Na oczach świata – mojego świata, zaczął się bal, niczego już nie słyszę oprócz świstu kul nad głową i przeraźliwych krzyków. Banderowcy mordują każdego, cała nasza kolonia ucieka, ratuje się ten, kto może, my również rozbiegliśmy się we wszystkie możliwe strony: ja, moja mama, mój ojciec, siostry i bracia, cała rodzina. Wokół widzę palące się domy. Krzyk ludzi biegnących w tym samym kierunku co my jest naprawdę przerażający. Brawo. Cały czas staram się trzymać w pobliżu najbliższych, lecz wydaje się to coraz trudniejsze, lęk paraliżuje mi całe ciało. Nie  słyszę głosu mojej mamy, nie widzę ojca, nie wiem, gdzie jest moje rodzeństwo. Zmęczony staram się odnaleźć ich w tłumie zdezorientowanych ludzi, lecz na przeszkodzie stanął mi wielki kamień, o który się potknąłem, upadłem na twarz. Męcząc płuca kilkoma głębszymi wdechami, ostatkiem sił doczołgałem się na pole kukurydzy – moje schronienie. Nie widzę już nikogo z nich, zrobiło się zupełnie ciemno. Dochodzi do mnie teraz, że coś tak niedoskonałego jak kamień może okazać się czymś doskonałym – w końcu kamień nie ma wad, oceniamy go jako bezużyteczny i niepotrzebny przedmiot. Cóż, pozory mylą, potknąłem się o tak nieznaczącą rzecz, która najprawdopodobniej przedłużyła moje życie, nigdy się nie dowiem, co mogło czekać na mnie 10 metrów dalej. Jak już jesteśmy sami, to może powiedz mi, po co to wszystko? Do kogo mam mieć pretensje jak nie do Ciebie? Coraz częściej zastanawiam się, po co w ogóle stworzyłeś oczy. Nie chodzi tutaj o brak szacunku, jestem zwyczajnie zdziwiony. Teraz, kiedy moja rodzina walczy o życie, słowa są wszystkim, co mam. Szczerze mówiąc, to chciałbym być taki jak Ty – łatwo rozbawiony. Urządziłeś tutaj piękną maskaradę, szkoda tylko, że zamiast pięknych kostiumów nosimy mundury, a nasze maski to pozorowanie tego, że wszystko jest w porządku. Jedni wyśmienicie bawią się, podpalając domy, drudzy urządzając rzeź niewiniątek, jak na to wpadłeś? Mi osobiście przypomina to trochę połączenie zabawy w chowanego z berkiem. Wiem, że nigdy nie byłem najlepszym z synów, ale czuję, że marnuje czas, który mi dałeś, na bezsensownej zabawie, w której wcale nie chcę brać udziału. Mam wrażenie, że mogę latać pełen nadziei, a świat i tak wyśmieje moje skrzydła. Jestem piekielnie wystraszony. Nie wiem, gdzie są moi rodzice. W każdej chwili ktoś może przyjść i po prostu mnie zabić. Jednak wspólnie spędzimy życie, więc dlaczego stajesz przede mną i na mnie plujesz? Wiem, że nie mówię tego, co chcesz, ale może wyjaśnisz mi, co ta żałosna maskarada za sobą niesie. Próbuję się pożegnać, przeciwstawić i zaprzeczyć (czego naprawdę się boję) – rzecz jasna umieram.
Puffs

piątek, 28 grudnia 2018

Maksarada

Przed Wami kolejny wyróżniony tekst „Dzień z życia P.” autorstwa Nagasaki. Pod tym pseudonimem ukryła się superzdolna maturzystka Julia Piecyk. Zapraszamy do lektury.

Dzień z życia P.

P. Wstaje rano. Nie całkiem wcześnie, ale nie za późno – w sam raz. Budzi go AC/DC. Szczególnie upodobał sobie kawałek "Highway to hell". Powtarzał zawsze, że to zgodne z jego ideałami, bo on co rano musi wstać, żeby iść do piekła. P. był dzieciakiem zbuntowanym. Nosił się na czarno, był łysy, bo nie podobały mu się jego włosy, a na dredy nie pozwoliła mu matka. Mimo wszystko był przystojny, podobał się dziewczynom i, co dziwne, żadnej nie miał. Podczas świąt zawsze unikał tego tematu, kiedy wujek Mirek pytał go o dziewczynę. Mówił: "P., przecież ty masz już 18 lat, powinieneś jakąś mieć". P. sam chciał decydować o swoim losie, więc było mu to całkiem na rękę, że się wyróżnia i jej nie ma. Poranki zawsze przebiegały podobnie. Zawsze włączał ulubioną radiową audycję, zawsze jadł kanapki, zawsze się mył, zawsze ubierał i zawsze wychodził o tej samej porze. W szkole nigdy nie sprawiał problemu. W nauce był "średniakiem", chociaż mówili mu, że stać go na więcej, bo jest inteligentny. Tego dnia umówił się z kolegami. Mieli iść na mecz, a potem mieli coś zrobić, nie powiedzieli mu nic poza tym, że "będzie fajnie". Koledzy P. to odrębny temat. Było ich sześciu, a połowa z nich chociaż raz coś ukradła. On sam nie wiedział, dlaczego się z nimi koleguje. Na pierwszy rzut oka nikt by się po nim tego nie spodziewał, on sam chyba też nie. Poszli na mecz. Przyjechała policja i straż pożarna, bo kolega rzucił racę na boisko. Raca podpaliła bramkę, potem trawę i wywołała ogólną panikę. Uciekli przez płot. Być może P zadawał się z nimi dlatego, by podnieść sobie poziom adrenaliny. Po meczu miała czekać go niespodzianka, ale trzeba było się kawałek przejść i przejechać dwa przystanki tramwajem. Wysiedli na szerokiej ulicy i weszli w wąską uliczkę. Przeszli jeszcze kawałek za garaże i wyszli na małym placu. W oddali przy boisku widać było, że coś się dzieje. Stało tam chyba dwanaście osób. P. był dość zdezorientowany, ale o nic nie pytał. Koledzy wręczyli mu worek, a sami zaczęli przebierać się w czapki i szaliki. Dwóch malowało sobie twarze farbkami. Zajrzał do środka. W worku była kominiarka z szalikiem. W końcu zapytał, o co chodzi, odpowiedzieli mu "idziemy ich bić". Nie bardzo zrozumiał:
-My? Idziemy bić ten tłum, co tam stoi? 
-No tak – odpowiedzieli. 
-Ale po co? 
-Idziemy, bo te pedały gadają na naszych. 
-Jakich naszych? 
Na to nie odpowiedzieli. Po chwili zdał sobie sprawę z tego, co się dzieje. Nie rozumiał jedynie tej całej maskarady. Było ich siedmiu ubranych w czapki i szaliki. Jeden miał flagę, którą zrobił sam na krzywym patyku, na dodatek ubrudzoną sosem. Wyglądali co najmniej śmiesznie, jak z kiepskiego filmu w internecie. P. zdecydował, że nie pójdzie, co chwilowo obniżyło morale grupy. Ale byli zbyt honorowi, żeby teraz sobie odpuścić. Ustawieni w szyku bojowym poszli w szóstkę. Nie mieli jakiegoś konkretnego powodu, żeby bić "tamtych" oprócz tego, że obrazili ich klub. Personalnie nic im nie zrobili, a rzekome wyzwiska dotarły do nich z niewiadomego źródła. Nie mieli nawet wystarczającej siły w sobie, bo szybko rozbiegli się na widok policjanta. P. został sam. Zaczął analizować tę maskaradę. Długo myślał. Cała ta sprawa nie dawała mu spokoju. Dlaczego o niczym mu nie powiedzieli? Zdał sobie sprawę, że stał się marionetką w ich rękach. I być może każdy człowiek nią jest, a towarzystwo czy otoczenie pełni rolę maski. Dlatego nieustannie jako ludzie jesteśmy częścią maskarady.

Nagasaki

niedziela, 18 listopada 2018

Maskarada

Drodzy Czytelnicy!

Z przyjemnością publikujemy wiersz autorstwa wyróżnionej w VII Wakacyjnym Konkursie Literackim Elizy Zawojskiej, życząc satysfakcjonującej lektury. Redakcja



Maskarada


Już nie dębowy Perun z czwartą,
A może pierwszą twarzą.
Nie postać, która Moreną zwana, a może Śmiercią,
I już w kałuży nietopiona.

Już nie Hella na łożu chorych,
Z towarzyszącym głodem i łaknieniem.
Bo to człowiek stwarzał bogów,
A nie oni jego.

Ale to Pan wciąż szydzi, dymny,
Z bycia zdolnym do gromadzenia wiary z bajek.
Dajcie mi go,
A sprawię, że zamieni się w Diabła.

Twój bóg odpoczywa, już z inną maską na twarzy,
A świat umiera.
Ale przecież nie możesz przegapić Bękarta,
Kiedy dźwigasz jego krzyż.




Mokoszy

niedziela, 25 marca 2018

Zawody regionalne w piłkę ręczną


          W czwartek 22.03.2018 r na Hali Widowiskowo-Sportowej odbyły się zawody regionalne w piłce ręcznej. W zawodach brały udział cztery drużyny ze szkół: 5LO Koszalin, 1LO Szczecinek, ZSP Białogard oraz ZSP Połczyn-Zdrój. Swoją obecnością zaszczycił nas przewodniczący Okręgowego Związku Sportowego Grzegorz Zaganiacz, we współpracy z nauczycielami i uczniami modułu sportowego gimnazjum. Obecny podczas turnieju był również dyrektor ZSP w Połczynie-Zdroju Pan Bogusław Ogorzałek, który rozpoczął rozgrywki. Mecze wywołały ogromne emocje zarówno graczy, jak i widzów. Po zaciętej walce zaszczytne miejsce pierwsze uzyskali gracze z 5 Liceum Ogólnokształcącego z Koszalina, drugie miejsce gracze z 1 Liceum Ogólnokształcącego ze Szczecinka, trzecie miejsce zajęła drużyna z zespołu szkół z Białogardu, czwarte miejsce natomiast uzyskali gospodarze z Zespołu Szkół Ponadgimnazjalnych w Połczynie-Zdroju.












Aleksandra Zochniak i Kinga Wilk 

środa, 3 stycznia 2018

Rewolucja

Z wielką przyjemnością prezentujemy pracę laureata tegorocznej edycji Wakacyjnego Konkursu Literackiego pt. "Rewolucja". Autorem jest Natan Murlik. Uwaga! To wybuchowy koktajl brawury, fantazji, świetnego stylu i znakomitego humoru. Rozkoszujcie się!



Śmierć ewidentnie nie lubił swojej pracy. Była ona wyjątkowo monotonna i nużąca. Co więcej, okazała się niezwykle czasochłonna. Rzadko znajdywał czas na swoje hobby, którym było granie w szachy i pielęgnowanie ogrodu. Najgorsze było jednak to, że nikt nie uprzedził go przed złożeniem aplikacji, że tak naprawdę praca, którą chce podjąć, to wieczny wolontariat. To by tłumaczyło złośliwy uśmieszek podstarzałej sekretarki w momencie, gdy złożyła pieczątkę na jego podaniu. Wpadł w największe bagno na tym godnym pożałowania świecie.
Wszystko przez jego rodziców. Od małego im mówił, że chce zostać astronautą albo prezydentem, ale oni siłą wmusili w niego kurs florystyki, potem wysłali go do Technikum Grabarskiego, by na sam koniec skończył na Wydziale Tanatologii na Uniwersytecie im. Morfeusza w Zaświatach. Naturalnie, mama i tata chcieli, żeby poszedł w ich ślady. Jednak jego jakoś nie pociągało ciągłe zmienianie miejsca zamieszkania, nieustanne podróże i cała ta beznadziejna papierkowa robota. Można było dostać oczodołopląsu od tych rzędów imion, nazwisk, tytułów, rodów, kredytów, nazw ulubionego jedzenia, tytułów nieoddanych do biblioteki książek…
Za to mama i tata byli niezwykle dumni, kiedy ukończył uniwerek z wyróżnieniem i dostał możliwość praktyk u Charona. Było to niezwykle wciągające zajęcie móc obserwować, jak wysuszone zwłoki z siwą brodą przepływają tę samą trasę około sześciu tysięcy razy dziennie. Po pouczającej praktyce nie widział już dla siebie innego miejsca, jedynie praca ponurego żniwiarza dawała mu cień nadziei na wykorzystanie zdobytych umiejętności. Dzięki wybitnym ocenom i koneksjom rodziców dostał ją bez większego problemu. Wtedy się zaczęło. Dalekie podróże, ciągłe zaległości w dokumentacji, zbieranie bonów zniżkowych na ubrania robocze i łój do kosy... 
Jednakże zdecydowanie najgorsza była samotność. Nigdzie za długo nie zabawił, więc raczej nie miał czasu na tworzenie jakichkolwiek relacji. Czasami odwiedzał go jego przyrodni brat, Sen, ale z racji nocnego trybu życia odsypiał wtedy nieprzespany czas. Śmierć starał się jednak nie narzekać, gdyż zawsze mógł trafić gorzej. Mógł skończyć jako operator rożna w Hadesie lub stróż bram Pól Elizejskich. Tak, mógł trafić zdecydowanie gorzej…
Właśnie takie i podobne im rozmyślania towarzyszyły mu, gdy zbliżał się do drzwi rezydencji swojego następnego klienta. Proste zlecenie, samobójstwo, godzina siedemnasta.
Zostało mu jeszcze pięć minut, więc grzecznie zastukał, czym mógł, następnie, nie licząc, że spotka się z jakąkolwiek odpowiedzią, oparł się nonszalancko o kosę i zaczął kontemplować wędrówkę mrówki po świeżo wyklepanym ostrzu. Wtem, z rozmyślań wyrwało go nagłe otwarcie drzwi. Zdziwiony spostrzegł młodego bruneta, ubranego w wygniecioną koszulę i podarte jeansy. Śmierć odruchowo wyprostował się, poprawił kaptur, strzepnął niewidzialny pyłek z ramienia, przybierając urzędowy, grobowy ton głosu:
- Pan Artur Nalejka? - spytał kostucha, wyjmując zza pazuchy pióro i kawałek starego pergaminu.
- T-tak... - wydukał mężczyzna, wpatrując się w kościotrupa z kosą.
- Poseł lewicowej partii SUPEŁ? Ateista? Rozwiedziony? Ojciec dwóch córek? - kolejne pytania trafiały jak wystrzeliwane z karabinu maszynowego. Gdy na wszystkie padła pozytywna odpowiedź, zasygnalizowana niepewnym skinięciem głowy, Śmierć zwinął pergamin w rulonik, schował go do wewnętrznej kieszeni swojej szaty i uśmiechnął się (cóż, z racji braku mięśni oraz skóry, właściwszym słowem byłoby tutaj „wyszczerzył zęby”) do młodego mężczyzny. 
- Przeszkodziłem w czymś? - zapytał żniwiarz, znowu opierając się o kosę.
- Nie, nie, właśnie miałem zamiar się zbierać, tylko że… Czy przy reinkarnacji potrzebny jest udział kostuchy? - zapytał niepewnie młody polityk.
- Ależ oczywiście, że nie- odpowiedział Śmierć rzeczowym tonem - Tylko, niestety tak się złożyło, że w tym roku cały pakiet reinkarnacji wykupili Hindusi. Taki rynek, trzeba rezerwować sobie gdzieś na początku życia, żeby się załapać. Pozostają więc tradycyjne metody. Pan się o mnie nie martwi, ja poczekam. Może pan nawet jeszcze wypalić papierosa, trzy minuty zostały.- Śmierć zerknął na swoją klepsydrę i oparł kosę o ścianę, chcąc rozprostować kości. Mężczyzna zbladł.
- A, a… Nie dałoby się przełożyć terminu na późniejszy? Przypomniałem sobie, że nie zapłaciłem alimentów dla córek…
Śmierć przeciągnął się i spojrzał na klienta spode łba. 
- Jak nie masz pan diabelskiego bonu na przedłużenie życia, to nie da rady. Zresztą od incydentu z Syzyfem rzadko przekładamy terminy. Inni pracownicy Zaświatów też mają napięty grafik, a wystarczy, że jeden taki spryciarz się wyślizgnie i cały tygodniowy plan idzie w rozsypkę - Śmierć ponownie zerknął na klepsydrę i odchrząknął - Nie chciałbym poganiać, ale gdyby był pan tak uprzejmy i poszedł się już powiesić, to byłbym niezwykle wdzięczny. Akurat zdążyłbym do Sosnowca na wypadek samochodowy…
Kostucha chwycił kosę i podrapał się jej końcówką po czaszce, zaś mężczyzna zaczął się powoli wycofywać w głąb mieszkania. 
- Nie ma żadnej innej opcji? - spytał z nadzieją, podczas gdy Śmierć wszedł do mieszkania i z niesmakiem spojrzał na niedopasowane do siebie meble. 
- Znaczy, jeżeli pan chce, to mogę załatwić inny rodzaj zgonu… Mam parę kontaktów. Ostatnio bardzo popularne jest seppuku, choć ja osobiście uważam, że to czysty akt złośliwości wobec osób sprzątających. Można się załamać, zwłaszcza jeżeli na podłodze była wykładzina…
Śmierć rozgadał się troszkę, więc nie zdążył zauważyć, jak pan Artur omija go, przeskakuje niemalże wszystkie schody naraz i przecina ulicę, biegnąc w kierunku… Znaczy stop, wróć.
Przeciąłby ulicę, gdyby nie rozpędzona ciężarówka, która zupełnie przypadkiem zmieniła swoją codzienną trasę, gdyż dostawcy bardziej niż zwykle spieszyło się do domu…
Artur odzyskał przytomność już w swojej bezcielesnej postaci, unosząc się nad wyłożoną białymi kamieniami dróżką. Po obydwóch stronach ścieżki rosły przeróżne rodzaje kwiatów, krzewów oraz drzew, zaś przed Arturem stała kolejka podobnych mu bytów duchowych. Ciągnęła się ona daleko, daleko aż do olbrzymiej kurtyny znajdującej się za złotą bramą, której strzegł trzyletni chłopiec w złotej zbroi, dzierżący dwuręczny miecz katowski. 
Artur rozejrzał się dookoła i dostrzegł Śmierć stojącego przy krzaku róży czerwonej.
- Hej! Ej! Kostuch! - głos mężczyzny powinien wydobyć się z jego ust, ale wyrwał się gdzieś z okolic piersi, jakby z wnętrza zjawy. Śmierć skierował swoje puste spojrzenie na duszę i niepewnie podszedł do niej, jakby zastanawiając się czy to jego wołano. 
- Tak?- zapytał żniwiarz, mierząc wzrokiem lekko przezroczystą sylwetkę mężczyzny potrąconego przez ciężarówkę.
- Gdzieś ty mnie zabrał? Co to za miejsce? - głos posła tym razem wyrwał się gdzieś z okolic stóp, więc chwilę zabrało mu dotarcie do rozmówcy umarłego. 
- To mój ogród. Jedno z miejsc, gdzie nadzoruję ludzkie życia. Sąd umarłych jest w remoncie, bo weszła nowa ustawa o sądownictwie, więc Szef-Kurdupel zadecydował, że dusze będą tutaj czekały na decyzję odnośnie miejsca do którego trafią. 
- Aha - odpowiedział Artur i rozejrzał się po ogrodzie. Jego uwagę zwróciły zarówno masywne dęby o złotych liściach, jak i małe krzaczki porzeczek, których kolor przypominał bardziej purpurę.
- Dlaczego wszyscy ludzie nie mają takiej samej rośliny symbolizującej życie? - zapytał umarły, mijając Śmierć i pochylając się nad porzeczkami. 
- Życie każdego człowieka jest inne, zależnie od losu i jego własnych decyzji. Dlatego też każde jest symbolizowane przez inną roślinę.
- To troszkę niesprawiedliwe - zauważył Artur, prostując się gwałtownie. - Wszyscy powinni mieć równe prawa wobec śmierci. 
Śmierć westchnął cicho i popchnął z powrotem duszę Artura w kierunku kolejki do złotej bramy.
- Kiedyś obowiązywał system świecowy, ale wystarczyło zostawić otwarte okno i już na ziemi wybuchała jakaś wojna, zaraza czy inny chaos popularnie zwany jedynym słusznym ładem i właściwym porządkiem, żeby usprawiedliwić nagle zgaszone świeczki. Tak jest prościej i wygodniej. Poza tym, lubię zapach kwiatów - mruknął Śmierć na odchodnym, zostawiając Artura ze swoimi myślami.
Żniwiarz zdecydował się przejść wzdłuż brzegu Rzeki Zapomnienia. Bardzo lubił tę trasę. Radowało go obserwowanie, jak zielonkawa woda ucieka przed rąbkiem jego czarnego płaszcza, ilekroć zbliżał się on do nurtu rzeki. Spacerował tak sobie parę godzin, aż wreszcie dostrzegł łódź Charona przycumowaną do pomostu. Niebywale go to zdziwiło, gdyż przewoźnik nie zwykł robić sobie przerwy. Po chwili dostrzegł brodatego strażnika rzeki przy wejściu na pomost. Opierał się on o wiosło i smętnie wpatrywał w dal.
- Witaj, Charonie - zagadnął Śmierć, podchodząc do starca. - Czyżby Jego Wysokość Kurdupel dał Ci chwilkę odsapnąć od trasy?
Przewoźnik spojrzał smutno na żniwiarza i wycharczał powoli:
- Zabrali mi kasę fiskalną. Zgodnie z przepisami nie mogę świadczyć usług bez kasy fiskalnej. Nie będzie kursów, dopóki jej nie odzyskam.
Śmierć zachłysnął się powietrzem, które natychmiast uleciało przez jego żebra. 
- Kto zabrał ci kasę? - spytał, zaciskając kościane palce na drzewcu kosy.
- Buntownicy, te umarlaki podstępne, niewiedzące, gdzie mają iść po śmierci. Napadli na moją łódź, ukradli kasę i pognali z powrotem do ogrodów. Musieli wyłamać bramę i wedrzeć się do Zaświatów…
Śmierć jak na skrzydłach poleciał do sędziowskiej bramy, gdzie zastał małego cherubina skulonego przy rozwalonej furcie. Malec spojrzał zapłakany na żniwiarza i wychlipał:
- Starałem się ich zatrzymać, a-ale nie mieli jeszcze przydziału, a jego Nieomylność Kurdupel zabronił krzywdzenia dusz, które nie stanęły przed sądem…
Mały aniołek znowu zaniósł się płaczem, a Śmierć spojrzał posępnie na ogrody i westchnął cicho.
Gdy szedł pewnie przez kamienną ścieżkę, zauważył, że ziemia wokół niektórych roślin była naruszona. Tak jakby starali się wyrwać co większe okazy. Niestety, takie możliwości posiadała tylko kosa ponurego żniwiarza, a Śmierć był do niej niezwykle przywiązany. 
W końcu ujrzał przed sobą olbrzymie kłębowisko przezroczystych dusz, które utworzyły krąg wokół kogoś, kto dziko wymachiwał cherubińskim mieczem i czymś, co wyglądało na paragon z kasy fiskalnej. Dusze wokół niego skandowały dziko, a on krzyczał coś, przecinając powietrze nad sobą ostrzem niebiańskiego miecza. Śmierć westchnął posępnie, dostrzegając, kto trzyma miecz. Zawsze twierdził, że należy utworzyć specjalne obozy dla ateistów…
Nie patyczkując się, Śmierć rzucił kosidłem w kierunku zbiorowiska. To zawirowało parę razy w powietrzu, przeleciało na wylot przez dziesiątki zjaw, po czym, niby groteskowy bumerang, powróciło do wyciągniętej dłoni żniwiarza. Dusze, których dosięgła kosa uniosły się delikatnie nad ziemię, by razem z delikatnym „puff” zniknąć w deszczu niebieskich iskier. Lekko znerwicowany Śmierć stanął przed zjawą Artura, wbił kosę w ziemię i położył dłonie na małym, złotym rowerku. 
- Co to, do jasnej kostnicy, ma oznaczać? Czyściec to nie miejsce na jakieś bunty czy manifesty! Proszę natychmiast zwrócić kasę Charonowi, oddać papier i ustawić się grzecznie w kolejce, oczekując na swój przydział!
Odpowiedziały mu rozwścieczone głosy, wydobywające się zewsząd, jedynie nie z ust umarłych. 
 - To nie jest jakiś tam bunt czy manifest! - zahuczał dumnie Artur, jak szalony wymachując ostrzem w powietrzu, a jego głos wydobył się gdzieś znad tytanowej wkładki. - To nasz protest przeciwko niesprawiedliwości pośmiertnego systemu i niebiańskiej biurokracji! Jesteśmy bojownikami o równość wobec naturalnego końca i wspólną egzystencję na jednym pośmiertnym padole!
Głosy innych umarłych zawtórowały swojemu przywódcy, a Śmierć cicho westchnął. Przymrużyłby też oczy, gdyby miał powieki. Skoro perswazja niedoskonałym aparatem mowy nic nie dawała, pozostawały tradycyjne metody. Śmierć zakręcił kosą młynek w powietrzu i jednym susem doskoczył do lewicowego ducha. Zamachnął się na duszę znad lewego ramienia, ale Artur zdołał sparować cios, mocno uderzając płazem miecza w drzewiec kosy. Artur odskoczył od żniwiarza, a ten natychmiast został otoczony przez zastęp zaborczych umarłych.
-Widzenia z wybranymi umarłymi multi-kulti!
- Żądamy możliwości wynajęcia adwokata!
- Dwudziestoczterogodzinne wyjściówki z piekła!
- Warunkowe zwolnienia z tortur!
Śmierć machał kosą, ciął, ścinał, parował, unikał, ale oponentów było zwyczajnie zbyt wielu. Artur ponownie doskoczył do kostuchy i uniósł miecz oburącz nad głowę.
- Wolność dla uwolnionych!- wrzasnął z intrygującym błyskiem w oku. 

***

Siwa głowa Szefa kiwała pobłażliwie, kiedy dolewał Śmierci nektaru do złotego kielicha wysadzanego rubinami.
- I jak sobie z tym poradziłeś… Jak ci tam… Śmieć?
Śmierć pochylił czaszkę lekko do przodu i z wdzięcznością przyjął kielich, wypijając od razu całą zawartość. Pod jego szatą dało się słyszeć dźwięk przypominający wodę płynącą przez nieszczelne rury kanalizacyjne. Po chwili nektar zaczął spływać po nogach pozłacanego krzesła.
- Śmierć, proszę pana…
- Ach tak! Już pamiętam! Syn Zarazy i Wojny, prawda? Coś tam o tobie słyszałem w raportach. Miałeś całkiem wysoką normę jak na ponurego żniwiarza. Imponujące. Ale odbiegam. Jak więc poradziłeś sobie z buntownikami?
Śmierć westchnął cicho, co zabrzmiało jak ostatni oddech umierającego, po czym podrapał się po pęknięciu biegnącym przez całą kość ciemieniową (i znacznie niżej). 
- Po tym jak dostałem mieczem w czaszkę, trochę mnie zamroczyło. Ale przypomniałem sobie, że jestem tak jakby niewrażliwy na ból, więc po prostu, khm… Wykosiłem ich. 
Szef wybuchnął gromkim śmiechem, który w uszach nieprzyzwyczajonej do niego istoty mógłby zabrzmieć jak rozdeptany złoty rowerek.
- Wykosiłeś wszystkich umarłych! Hah! A to dobre! Nie słyszałem czegoś równie dobrego od czasów potopu! Powiem ci, Zamieć, dobry chłopak z ciebie. Nawet miałbym dla ciebie ciekawą robótkę, po tym, jak już skończymy remont bramy do Zaświatów… A no tak! Jeszcze chciałbym wiedzieć, co zrobiłeś z dowódcą tych buntowników… Dostał należytą karę?
Gdyby żniwiarz posiadał mięśnie twarzy, uśmiechnąłby się złośliwie.
- Och, myślę, że nie powinien narzekać na swój los...

***

Artur rozejrzał się z zadowoleniem po swoim nowym biurze. Właśnie skończył porządkować dokumenty i w końcu mógł się zabrać do właściwej pracy. Poprawił swój nowy, schludny garnitur i zasiadł przy hebanowym biurku spoglądając na otaczające go ze wszystkich stron olbrzymie regały i półki. Był niezwykle zadowolony z tych nowych szklanych figurek. Otrzymał je dzisiaj o szóstej i niemalże cały ranek spędził na ustawianiu ich na półkach. Mnóstwo zresztą jeszcze pozostało niewypakowanych w kartonach, ale tym postanowił zająć się jutro. Każda z figurek była inna, każda idealnie odwzorowywała wygląd swojego ludzkiego odpowiednika. Dzięki wymyślonemu przez siebie systemowi Artur mógł regularnie tłuc takie same ilości pierwszych z brzegu figurek, co miało utworzyć pewną systematyczność w jego nowej pracy. Oczywiście prócz figurek miał jeszcze wentyl bezpieczeństwa, którym była olbrzymia księga zajmująca niemalże całe jego biurko. Znajdowały się w niej wszystkie imiona i nazwiska żyjących ludzi. Gdyby któryś z nich za bardzo narozrabiał, Artur jedyne co musiał, to wykreślić jego imię z księgi. W jego nowym biurze umieszczono także specjalną windę, która mogła go zawieźć do każdego miejsca na Ziemi. Dzięki temu nie wyda majątku na taksówki. Tak, nie-życie jest piękne… Ale nic, trzeba zabrać się do roboty. Artur chwycił pióro i zanurzył je w kałamarzu, gdy nagle usłyszał pukanie do drzwi.
- Proszę - powiedział i ujrzał jak do środka wchodzi Śmierć, trzymając w rękach karton podpisany „Śmieć”.
- Wybacz, że przeszkadzam. Przyszedłem tylko po parę swoich rzeczy - mruknął były żniwiarz i otworzył szufladę, wyjmując z niej pudełko z szachami i zestaw nasion. Włożył je delikatnie do kartonu i rozejrzał się po pomieszczeniu. .
- No, no, widzę, że nieźle się tutaj zagospodarowałeś. Wróciłeś też widzę do monotematycznego systemu. Odważnie, odważnie.. Aaa, właśnie, mam coś dla ciebie…- Kościotrup sięgnął za pazuchę, wyjmując mały, złoty dzwoneczek i mały sierp o czarnym ostrzu i długiej, białej rękojeści.
- Sam go zrobiłem. Dzwoneczek przykręć do złotego rowerka. Sierp ma te same właściwości co kosa, tyle że jest o wiele bardziej poręczny.- Artur chwycił narzędzie w dłonie i dokładnie je obejrzał.
- Jest piękny, dziękuję.
- Taaaaa…- Śmierć podrapał się po pęknięciu na czaszce. - Tylko za często nim nie rzucaj. Są pewne właściwości, które…
Artur jak na komendę zamachnął się i  rzucił sierpem przed siebie. Śmierć odruchowo uchylił się przed wirującym ostrzem, po czym odczekał chwilę, gdyż narzędzie, zgodnie z właściwościami broni żniwiarza, zawróciło niczym bumerang. Sierp zniżył jednak swój tor lotu i przeleciał pod biurkiem, ucinając przy okazji lewe nogi mebla. Biurko zachybotało się i przechyliło. Smutno zadzwonił złoty dzwoneczek. Atrament z kałamarza przewrócił się, zalewając całą stronę księgi. W pomieszczeniu dało się wyczuć nieprzyjemne wibracje.
- Będziesz musiał nad tym popracować - mruknął Śmierć, wyjmując sierp z podłogi i oddając go Arturowi.
- Pewnie tak…- nowy żniwiarz zasępił się, spoglądając na zalaną księgę. - No nic, jakoś się to zatuszuje. A co z tobą? Gdzie cię przeniósł?
Śmierć wyprostował palec wskazujący i uniósł go do góry.
- Piętro wyżej. Pracuję teraz w wydziale ETONZW-u, czyli Eksperymentalnego Testowania Odpowiedzi na Zagadki Wszechświata. 
- Ciekawe zajęcie? - spytał Artur, siadając z powrotem za biurkiem i przyglądając się zabrudzonej stronie.
- Oh, ależ tak. Niezwykle wciągające. Dzisiaj, dla przykładu, sprawdzamy, co powoduje ruchy płyt tektonicznych. Mam nadzieję, że nie będą Ci przeszkadzać delikatne wstrząsy…
Nagle pomieszczenie, które służyło Arturowi za biuro, zaczęło niekontrolowanie wibrować. Podłoga niebezpiecznie podskakiwała, a ściany trzęsły się jakby miały zaraz runąć. Do tego dołączyła się kakofonia dźwięków tłuczonego szkła, kiedy setki figurek pomknęły na spotkanie z podłożem.
Śmierć wyszczerzył zęby w sposób, na jaki tylko jego było stać i poklepał Artura po ramieniu.
- Jedna wojna więcej, jedna wojna mniej… Kto zauważy? Miłej pracy, panie żniwiarzu - rzucił radośnie Śmierć i wymaszerował z biura.


Syzyf zza Zsypu

poniedziałek, 18 grudnia 2017

Rewolucja

Poniżej publikujemy przedostatnią pracę, która w Wakacyjnym Konkursie Literackim zajęła II miejsce, autorką jest Dominika Kwaśniewska ukrywająca się pod pseudonimem Adkins



Zanim stałam się dobrą kobietą, byłam dobrą dziewczynką, wszyscy to zauważali, byłam dzieckiem wspaniałym, przynajmniej tak twierdzili wszyscy wokół mnie: nauczyciele, wychowawcy, ciotki, znajomi i rodzice znajomych. Od zawsze wszystko przychodziło mi z łatwością, szkoła, przyjaciele, sport. „Marianne to bardzo inteligentna dziewczynka” pisano tak o mnie w kartach semestralnych, ale zacznijmy od początku, na ulicy Hallsetveg w Trondheim stoi dom. Dom, w którym mieszkam ja, moja siostra Alicja, mama Anna i tata Tarjei. Dom z pozoru szczęśliwy, w którym panuje atmosfera spokoju i bezpieczeństwa. Biały dom z śnieżnobiałymi okiennicami z powieszoną tabliczką obok drzwi, na której widnieje napis „W tym domu mieszka rodzina Østerli”. Mimo wszystko nie byliśmy taką rodziną, za jaką nas uważano. Kochającą i wspierającą. Prawdę mówiąc, nigdy nie byłam chwalona za dobre stopnie czy sukcesy sportowe, przyzwyczaiłam się do tego. 

Byłam najstarszą córką. Alicja jest o trzy lata młodsza, tak naprawdę od dnia jej narodzin wszystko się zaczęło. Kiedy siostra przyszła na świat, mama zachorowała na depresję poporodową. Alicja nie chodziła ani nie mówiła, mama jej nie przytulała i nie karmiła, tata był całe dnie spędzał w pracy, a na długie weekendy wyjeżdżał na hytte (domek letniskowy w Szwecji, rodzice posiadają go od lat), ponieważ uważał, że tylko tam było należycie cicho, aby móc w spokoju dokończyć papierkowe sprawy. Nikomu nie było łatwo. Byłam główną opiekunką Alicji i jedyną pomocnicą w domu, kiedy mama nie dawała rady. Zawsze chciałam być podobna do mamy. Mama nie posiadała skandynawskiej urody, nie miała bladej cery, jasnych włosów, które wręcz wydają się być białe i niebieskich oczu, zawsze kiedy wychodziłam z nią do sklepu czy odbierała mnie z przedszkola, wyróżniała się na tle innych kobiet swoimi brązowymi kręconymi włosami i czarnymi oczami. Mimo braku podobieństwa do matki podobieństwo między mną a Alicją było uderzające. Zawsze uważałam, że wyglądamy jak siostry; jasne włosy, małe szpiczaste noski i szare oczy zupełnie jak taty. Mam jednak nieodparte wrażenie, że tylko ja to widzę. Inni widzą tylko to, że Ala siedzi na wózku, a jej oczy nieustannie uciekają w stronę nieba. Nie chcę mówić, że mama z tatą byli złymi ludźmi. Po prostu zajmowali się moją siostrą bez czułości, wykonywali swoją pracę. Karmili ją, kąpali i zmieniali pieluchy, ale nic oprócz tego. Nawet nie umiem wyrazić słowami tego, jak przykro mi było patrzeć na to, że rodzice traktują moją jedyną siostrę jak przedmiot odpowiedzialności. Żałowałam tego, że nie mogą pokochać jej trochę bardziej. Minęły lata, a po skończeniu liceum postanowiłam rozpocząć studia w rodzinnym mieście mojej mamy w Polsce. Rozstanie z rodziną wcale nie było proste, cały czas myślałam tylko o tym, że zostawiam ich samych, a mama beze mnie nie poradzi sobie z domem i Alą. Spotykaliśmy się na święta Bożego Narodzenia i w czasie wakacji. Rozmawialiśmy przez telefon lub przez kamerę. Lecz pewnego dnia mama zadzwoniła do mnie z samego rana, co nigdy się nie zdarza, przestraszona odebrałam telefon, mama powiedziała mi, że Alicja w nocy trafiła do szpitala. Miała nagłą operację wyrostka robaczkowego. Bez zastanowienia rzuciłam - Przylecę do domu.- Wyobrażając sobie tylko to, jak siostra leży w samotności w szpitalnym łóżku, boi się i płacze. -Nie możesz! Przestań! Bilety lotnicze są zbyt drogie, a poza tym większa liczba osób tutaj wcale nie jest potrzebna! - zaprzeczała matka.- Jeżeli stan Ali się pogorszy, napiszę albo zadzwonię, twoja wizyta naprawdę nie jest konieczna. Zajmij się sobą. 

Po rozmowie z mamą nie mogłam dojść do siebie. Cały dzień wszystko leciało mi z rąk, nie umiałam poprowadzić z kimkolwiek sensownej rozmowy, myliłam się i byłam roztrzęsiona. Wieczorem sprawdziłam bilety lotnicze, były droższe niż przypuszczałam, byłam rozdarta. Nie mogłam wyjechać, ponieważ za pięć dni mam egzaminy, nie mogę też zawalić mojej pierwszej pracy. Lecz pragnienie zobaczenia Alicji i poczucie odpowiedzialności jest silniejsze. Kiedy oznajmiłam rodzicom, że przyjeżdżam do domu na weekend, tata tylko westchnął, a mama nadal upierała się, że to wcale nie potrzebne. Ucieszyłam się na widok siostry, mimo że widziałam, jak bardzo schudła, wydawała się być słaba. Nie mogłam słuchać tego, jak krzyczała, kiedy pielęgniarki dotykały ją w okolicach szwów. Rodzice zachowywali się wtedy całkiem obojętnie. Nie rozmawiałam z nimi wiele, podczas gdy siedziałam obok Ali oni spacerowali w pobliżu szpitala albo odbijali się od ściany do ściany na korytarzu. Przy kolacji też nie wykazywali zainteresowania córką. - Pojadę jutro rano do Alicji przed lotem.- powiedziałam, przerywając niezręczną ciszę. - Ona i tak nie zrozumie tego, czy tam będziesz czy nie. Nie obchodzi jej to - powiedział tata. Wtedy coś we mnie pękło. - To ona was nie obchodzi! Kiedy zrozumiecie, że jesteśmy rodziną?! Mamy siebie wspierać na dobre i na złe! Nieważne, kim jesteśmy i jak się zachowujemy, jesteśmy waszymi dziećmi!

Pierwszy raz w życiu krzyknęłam na rodziców. Czułam niesamowitą ulgę, ale jednocześnie rosnące poczucie winy. Rodzice nie zareagowali. Nadal siedzieli poważni, udając, że moje słowa wcale ich nie dotknęły. Po powrocie do Polski miesiące mijały szybciej niż zwykle. Nadmiar pracy i nauki. W połowie egzaminów śródrocznych tata zadzwonił do mnie, aby powiedzieć mi, że Alicja jest sztucznie utrzymywana przy życiu. - Tylko nie przejeżdżaj! - powiedział rozkazującym tonem.   

                               
Następne dni były dla mnie bardzo ciężkie. Nie byłam zdolna do tego, aby funkcjonować. Egzaminy poszły mi kiepsko. Pokłóciłam się z przyjaciółką, czułam się winna i zaniepokojona, gdy myślałam o maszynach pracujących za płuca Ali. Wieczorami dzwoniłam do rodziców i kazałam przykładać słuchawkę do ucha Alicji. Mimo że wiedziałam, że mnie nie rozumie, pytałam jak minął jej dzień albo po prostu mówiłam cokolwiek. Miałam nadzieje, że poczuje się od tego lepiej. Następnego dnia rano dostałam telefon od mamy. „Ala nie żyje.” Zbladłam, nie mogłam uwierzyć. Nie byłam w stanie wymówić ani słowa. Chciałam zapytać mamy, jak się czuje, ale żadna odpowiedź nie mogła mnie zadowolić. Chciałam wrzeszczeć na rodziców i na cały świat. Żałowałam, że mnie przy niej nie było. Czułam, że straciłam pewien ważny element, którego już nigdy nie odzyskam. W czerwcu odwiedziłam babcie, potrzebowałam ciszy i spokoju, aby wszystko przemyśleć i sobie poukładać. Kiedy wieczorami chodziłam środkiem ulicy, próbowałam nie myśleć o mamie, tacie, siostrze, pracy, studiach. Nie myślałam o niczym. Po prostu próbowałam skupić się na wszystkim, co mnie otacza. Po jakimś czasie zaczynałam powoli dochodzić do siebie. Zmieniłam mieszkanie i aby nie myśleć za dużo zajmowałam się takimi sprawami jak malowanie ścian czy ciągłe przestawianie książek na półkach. Zbliżało się rozdanie dyplomów, ale ja nie czułam potrzeby zaproszenia rodziców. Raczej nie chciałam ich ściągać do Polski tym bardziej, że tata ciągle pracuje, a mama nie rusza się nigdzie bez niego. Rozmawiałam z nimi od czasu do czasu przez telefon, pytałam ich o pracę, a oni pytali o to, co u mnie. Wszyscy powtarzali mi, że ograniczony kontakt z rodzicami nie jest zdrową relacją, „Przecież to twoi rodzice!”. Byłam dowodem na to, że taka relacja jest jednak możliwa.  


Skończyłam studia, rozpoczęłam nową prace. Rodzice umarli w tym samym roku. Ojciec na zawał w marcu, mama na wylew w listopadzie. Rodzice przepisali mi wszystko, co mieli w posiadaniu. W grudniu wróciłam do Trondheim. Przez pierwszy tydzień mieszkałam u wujka. Po czasie nabrałam odwagi, aby pójść na Hallsetveg. Szłam środkiem ulicy kompletnie bez energii i jakiejkolwiek siły. Słyszałam, że negatywne uczucia warto przelać na papier, aby poczuć się lepiej, więc usiadłam na ławce obok mojego starego liceum wyjęłam telefon z kieszeni i zaczęłam pisać notatkę „Drogi wszechświecie, ostatnie lata mojego życia to najbardziej fatalna, przykra i nieludzka rewolucja, jaka mogła dotknąć kogokolwiek. Nie mogę uwierzyć w to, jak żałośnie potoczył się mój los i w jak beznadziejny sposób cała rodzina zostawiła mnie samą. Zastanawiam się, kiedy Bóg umarł i jak mógł pozwolić na to wszystko. Mam wrażenie, że zmarnowałam mój czas. Mogłam  kochać rodziców mocniej wbrew ich niekochalności. Wiem, że nie mogę zrobić kolejnego kroku ku Bogu, bo czeka mnie rozczarowanie. Moje zaufanie do wszystkiego jest uszkodzone. Czuję, że wszyscy jesteśmy tylko wyspą nielotnych ptaków, ludźmi którzy nieustannie stają się marionetkami losu, gwałtownych zmian i rozpaczliwych rewolucji.”

Adkins

piątek, 8 grudnia 2017

Wywiad z uczniami z Ukrainy



29 listopada 2017 r. przeprowadziłyśmy krótki wywiad z uczniami, którzy przyjechali uczyć się w naszej szkole. 



MAKSYM I SERGEI
1.      Jak to się stało że trafiliście do Polski?

  • Maksym: Kampania "Osvita Market" doprowadziła nas tu. My znaleźliśmy to na platformie w internecie.  Było dużo dokumentów. Wysłaliśmy, uczyliśmy się języka polskiego.
  • Sergei: Do mnie zadzwonili rodzice z Polski, bo teraz pracują w Sławoborzu i powiedzieli, że będę się uczyć w Polsce. Przyjadą po mnie i zabiorą mnie do Polski.

2.      Co wiedzieliście o Polsce, zanim tu przyjechaliście?


  • Maksym: Ja wiedziałem, że sąsiaduje z Ukrainą. Znam hymn, herb i flagę. Czerwona na górze, biała na dole…To znaczy biała na górze, czerwona na dole. Zacząłem uczyć się języka polskiego z moją nauczycielką. Robiliśmy dużo ćwiczeń o Polsce. Poznałem prezydentów, w tym Andrzeja Dudę. Wiedziałem, że będę się uczyć w Połczynie-Zdroju. Myślałem, że to duże miasto, ale okazało się, że nie.
  • Sergei: Ja wiedziałem to samo co Maksym.   

3.      Czy mieliście do wyboru miasto, w którym się będziecie uczyć?

  • Maksym:Tak, miasto Bychawa. Zresztą stamtąd przyjechały trzy dziewczyny do Połczyna, bo im się nie podobało.

4.      Znaliście się wcześniej wszyscy?

  • Sergei: Nie, tutaj się dopiero poznaliśmy. Jesteśmy z różnych miast.

5.      Co Wam się podoba i nie podoba w Połczynie?

  • Maksym: My w internacie siedzimy w sobotę, nie ma co robić. Co tu jest, Biedronka, Polo, Netto, Sano, internat, szkoła? Takie życie - 4 lata. Yym... jeszcze jest kebab, centrum kultury, darmowe Wi-Fi w Żabce. Podoba nam się siatkówka w gimnazjum. Jezioro jest ładne, to znaczy te fontanny. Kwiaty bardzo ładne w parku. Internat jest bardzo dobry i siłownia. Na Ukrainie jest na tyle zły internat, że nie ma porządku. Są 2 łazienki na całe piętro, a pokoi na przykład 20.
  • Sergei: Ja dodam, że tutaj niestety jeszcze kolejki w sklepach są długie.

6.     Co Wam się podoba w szkole?

  • Maksym:Wszystko. Są fajni nauczyciele, fajne dziewczyny. Śmieszne słowa: siłownia, ołówek, długopis, karaluchy. 
  • Sergei: Szkoda, że tylko 5 chłopaków w klasie na tak dużo dziewczyn.

7.      Jakie znacie języki obce?
                       
  • Maksym: Angielskiego się uczyłem 11 lat, ale za jakiś czas wszystkiego zapomniałem. Znam polski, rosyjski i ukraiński. 
  • Sergei: Rosyjski i ukraiński to mowa zmieszana, nazywa się surżyk. Dużo słów jest różnych.

8.      Jakie są różnice w nauce?

  • Maksym:Tutaj, jak dostaniesz złą ocenę, to możesz poprawić, a na Ukrainie nie zawsze, niemalże nigdy. Wy macie 6 ocen, a tam mają 12. Na przykład w Polsce 6 to na Ukrainie 11-12. Dziwne są tu litery takie jak ą, ę, ł. Ale niektóre słowa są podobne do siebie.

                                           Maksym

                                                                                            

Sergei





                                                       NADIA, ARINA, VLADA


1.      Jak się tu znalazłyście? Jak się dowiedziałyście o nauce w Polsce?
  •  Arina: Moi rodzice powiedzieli mi, że będę studiowała w Polsce, zapytali się, czy nie mam nic przeciwko. Powiedziałam, że nie. I tak się stało, poszłam na kursy językowe, chyba 8 miesięcy chodziłam. No i przyjechaliśmy tu. U nas jest taka firma "Osvita Market", która nam to wszystko załatwiła. Spotkałam na kursach Nadię i jeszcze inną dziewczynę i wszystkie razem przyjechałyśmy tu. Jesteśmy z Kijowa, ale nie znałyśmy się wcześniej. Mój tata 2 tygodnie przede mną przyjechał do Warszawy i jest do teraz. Ale jak decydowaliśmy o tym, czy pojadę, to mój tata jeszcze nie miał zamiaru tutaj pracować. Jest tu lepsze wykształcenie niż u nas. U nas to jednak stolica, ale inna sytuacja z rozwojem.
  • Nadia: Moi rodzice ciągle są na Ukrainie.

2.      Nie sprawia Wam to problemu, że z dużego miasta przeniosłyście się do małego?

  •  Nadia: Jest problem w tym, że nie mamy takich sklepów, jakie są w Koszalinie czy Szczecinie.
  • Arina: Dla mnie to ciężko jest. Rodzina, która się znała z moją mamą, wyjechała do Polski, im tu wszystko się podoba.
  • Nadia: Moja mama ma koleżankę, która chciała, żeby jej córka uczyła się w Polsce i mieliśmy jechać razem, ale ona pojechała do Poznania, a ja tutaj.
  • Vlada: Mój kolega uczył się w Polsce i jemu się tu bardzo podobało. On swojej mamie zawsze opowiadał, że jemu tutaj się podoba, a jego mama mówiła mojej mamie i tak to się stało, że przyjechałam.

3.      Długo się uczyłyście języka polskiego? Radzicie sobie?

  • Nadia: Ja uczyłam się rok. Mamy bardzo fajną klasę.
  • Arina: Ja osiem miesięcy, ale są tutaj też ludzie, którzy uczyli się tylko trzy miesiące, a nawet trochę mniej. Polski jest podobny do naszego języka. Piszemy bez problemu. Najcięższe są obce języki, dlatego że to dla nas dwa inne na jednej lekcji. Ale jesteśmy w klasie z Polakami, więc sobie radzimy, jest w porządku. Nauczyciele nam pomagają. Nawet gdy przyjechałyśmy 2 tygodnie później od innych, ja Nadia i inna koleżanka, to też wszyscy nam pomagali, bo od początku nie było tak łatwo. Najśmieszniejsze słowa dla mnie to ziemniaki i zupa.
  • Vlada: Ja sześć miesięcy. Moja wychowawczyni nawet uczy się naszego języka, żebyśmy ją zrozumieli. Ona nam pomaga, tak jak inni nauczyciele.

4.      Jak Wam się podoba internat?

  • Nadia: Tam, gdzie byłyśmy na początku, internat był po prostu masakrą. Kiedy przyjechałyśmy tu, to zrozumiałyśmy, że byłyśmy w gorszym miejscu i wiemy, jak może być gorzej, ale nie mamy pretensji do tego, gdzie żyjemy. Mamy miły pokój. Nie mogę porównywać też Polski z Ukrainą, bo w Kijowie mieszkałam 14 lat i nic nie mogę złego powiedzieć.
  • Arina: Przez miesiąc uczyłyśmy się koło Lublina i tu już możemy porównywać do tego miejsca. Tu jest o wiele, wiele, wiele lepiej. Jest wszystko okej. Jedzenie nam smakuje, ale nie jest lepsze niż na Ukrainie. To jak porównywać jedzenie w Ameryce i tutaj w internacie. W Kijowie są 2 miliony ludzi, inne życie, inny świat. Fajne jest to, że na weekendy możemy wyjeżdżać do Koszalina albo Szczecina. Rodzice tylko muszą wysłać dokument o tym, że nas nie będzie.
  • Vlada: Internat mi się podoba. Jest gdzie żyć, gdzie spać, gdzie jeść, gdzie kąpać się. Ale nie robić imprezy. O 22 jest cisza nocna. Na Ukrainie zawsze spacerowałam, do której chcę. Nie lubię żyć pod warunkami innego człowieka, wolę samodzielnie.

5.      Co wiedziałyście o Polsce zanim tu przyjechałyście?

  • Arina: Nigdy nie byłam, mój tata był dwa razy i trochę opowiadał o jedzeniu, o tym, że piją tu herbatę bez cukru, bo z cukrem jest szkodliwa dla zdrowia. Na kursach Pani opowiadała o polskich pisarzach. W szkole mówiliśmy o Adamie Mickiewiczu. Kiedy słyszę, gdy ktoś mówi po polsku, myślę, że to jest dobry człowiek. Piosenki są śmieszne. U nas w Kijowie większość ludzi rozmawia po rosyjsku, a w zachodniej Ukrainie po ukraińsku. Ale najczęstsza jest mieszanka, czyli surżyk.
  • Nadia: Na kursach się dowiedziałyśmy jeszcze o malarzach, politykach.

6.      Co najbardziej Wam się podoba w Połczynie?

  •  Vlada: Ludzie, koledzy, koleżanki. My nie wiedziałyśmy, że Połczyn taki mały. Nam mówili, że tutaj będzie 10 minut na rowerze do granicy z Niemcami.
  •  Arina: Wszyscy są otwarci. U nas w szkołach nikt nikogo nie znał . A tu jest dziwnie, że idę z koleżanką po Połczynie, a ona - o hej, hej, cześć, dzień dobry. Poza tym park jest ładny, natura jest świetna i niebo, gwiazdy. Ładne widoki są, ale nie z naszego okna, bo widzimy całą policję.

Vlada

Nadia i Arina




Kinga Wilk i Aleksandra Zochniak

środa, 22 listopada 2017

REWOLUCJA

Prezentujemy pracę, która otrzymała w Wakacyjnym Konkursie Literackim III miejsce . Gratulujemy autorce lekkiego pióra. Naprawdę dobrze się czyta!


   Usłyszałam skrzeczący dźwięk mojego budzika, co oznaczało, że jest już 7:00. Promienie słoneczne swobodnie przebijały się przez rolety, rozświetlając cały mój pokój. Średnio wyspana wstałam dosyć energicznie, by rozbudzić choć trochę umysł. Nastawiłam wodę na herbatę i poszłam do łazienki, by jak co rano powtórzyć ,,toaletowy zestaw ćwiczeń’’. Wychodząc spod prysznica, uderzyłam się w mały palec u stopy i przeklinając parszywy los, zaczęłam wycierać mokre ciało. Następnym etapem było lustro, codzienne patrzenie w swoje odbicie przyprawiało mnie o mdłości. Nie lubię swojego wyglądu. Dlatego starannie maskuję swoje piegi na twarzy i związuję w kok rude włosy. Przeciągam brązową kredką kreskę na górnej powiece, a potem tuszuję rzęsy, by wydobyć choć odrobinę kobiecości. Intensywne, zielone oczy przypominają mi o mojej dzikiej naturze, którą od jakichś kilku lat zakopałam szczelnie 3 metry pod ziemią. Mimo że mam już prawie 26 lat, ciągle zastanawiam się co mam na siebie włożyć. Po 15-minutowej farsie i przekopaniu niewielkiej szafy decyduję się, założyć na siebie ciepły sweter i ulubione jeansy, które podkreślają moje co nieco. Wychodzę z łazienki i przechodzę prosto do kuchni, ponieważ przejście  z jednego pomieszczenia do drugiego zajmuje parę kroków. Moje mieszkanie to przytulna kawalerka w miłej okolicy. Jedynym minusem jest odległość, jaka dzieli mnie między domem, a pracą. 
   Wyłączam czajnik i zalewam herbatę. Jem szybkie śniadanie, myję zęby, do torby wrzucam telefon i słuchawki. Wychodzę szybko z domu, zamykam drzwi i biegnę do windy, by jak najszybciej znaleźć się na dole, autobus odjeżdża o 8:05. Uff, żadnej żywej duszy w windzie, swoboda pozwala mi nawet zanucić melodyjkę lecącą z głośniczka. Nawet ładna pogoda, pomyślałam zadzierając głowę w nienaturalny sposób, by przyjrzeć się niebu. Wszystko wskazywało na to, że ten dzień będzie nawet udany. Idę prosto na przystanek, a raczej biegnę. No cóż, nie pierwszy raz i podejrzewam, że nie ostatni. Mogę przyjąć, że to już coś w rodzaju porannej aktywności fizycznej. 
   Kiedy uda mi się już wsiąść do wybranego autobusu i przetransportować na moje miejsce pracy, czuję, że czegoś zapomniałam. I wtedy oblewa mnie zimny pot. Zaczynam szukać nerwowo tego w torbie, rozgrzebując i kotłując tam wszystko, co spotka moja ręka. A gdy tylko znajdę przyczynę mojego małego zawału serca, wypuszczam powietrze z prawdziwą ulgą. Zadziwiające, jak złośliwe potrafią być rzeczy martwe, chociaż te żywe potrafią znacznie bardziej. Odetchnęłam, kiedy w mojej dłoni pojawił się miedziany zestaw dwóch kluczy z breloczkiem w kształcie kota. Pracuję w sklepie wielobranżowym, do moich zadań należy jedynie przekładanie towaru z kartonu na półki i odwrotnie. Czasami wejdę na kasę i obsłużę kilku klientów, którzy patrząc, jak nieudolnie kasuję ich zakupy, chcą mnie własnoręcznie udusić.
- Dzień dobry. – Uśmiecham się najlepiej jak potrafię, ale w zamian nie otrzymuje uśmiechu tylko grymas niezadowolenia. 
- Zobaczymy, czy taki dobry. – Odpowiada oschle pewien mężczyzna ubrany w elegancki, czarny płaszcz. Kasuję jak najszybciej jego zakupy i zaczynam się zastanawiać, czy czasem tacy opryskliwi ludzie nie żywią się pinezkami. 
   I tak codziennie, odkąd dostałam tę pracę. Moje życie nie jest skomplikowane, w zasadzie żyję od pierwszego do pierwszego, powiedziałabym nawet, że zalewa mnie monotonia, lecz staram się nie narzekać. Moje znajome, które mogę uznać za koleżanki, czasem wyciągają mnie z letargu, który tworzę sobie sama, siedząc w domu i czytając książki wypożyczone z biblioteki. Słyszę tylko te ich ,,Ewka marnujesz się, wyjdź z domu, poznaj kogoś’’. Czasami namówiona tak przez nie, wychodzę do klubu, lecz każda poznana tam osoba nie jest na tyle interesująca, by zgłębić z nią kontakt, a na pewno już nie tamtejsi faceci! 
   Kasia i Kinga sprawnie poruszają się w sprawach damsko-męskich. Każda z nich marzy o księciu na białym koniu, to też takowego szukają. Ja, mimo iż dobrze czuje się wśród wszelkich ludzi, nie obcuję z płcią przeciwną. Co też nie oznacza, że moja orientacja jest bardziej w stronę kobiet. Nie. Po prostu z obserwacji widzę, jak bardzo związki są męczące, gdy są nieudane, a że szczęśliwe big love zdarza się bardzo rzadko, postanowiłam nie zawracać sobie tym głowy. Owszem czasami mam na karku natręta, który za wszelką cenę chce się ze mną umówić, lecz szybko ucinam taki kontakt. Nie uważam, że do końca jestem jakimś paszczurem, lecz też nie uważam, że jestem wybitnie piękna. Raczej średnia, a nawet średniawa. Tak jak już wspominałam, moje życie jest dzień w dzień takie samo. Praca dom, praca dom, czasami wypad na miasto. 
   Wszystko wywróciło mi się do góry nogami, kiedy poznałam Jego. To było bardzo dziwne, ponieważ widziałam tego człowieka prawie codziennie, a nie zamieniłam z nim ani słowa. Był dość wysokim brunetem, dobrze zbudowanym. W dodatku biła od niego przyjazna atmosfera. Pracował w restauracji o nazwie Italia po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko mojego miejsca pracy. Wychodząc na przerwę, często widziałam, jak obsługiwał klientów, wychodziło mu to znacznie lepiej niż mi. Kiedy zobaczył, że się na niego zwyczajnie gapię, uśmiechnął się, natomiast zdezorientowana ja, weszłam jak najszybciej do sklepu prawie jak do schronu.
   Ma na imię Jarek i jest moim zupełnym przeciwieństwem. Nasza znajomość zaczęła się dosyć nietypowo, ponieważ pierwszy raz stanęłam z nim twarzą w twarz, kiedy postanowiłyśmy razem z Edytą, koleżanką z pracy, pójść do restauracji naprzeciwko na lunch. Wtedy nie zauważyłam, jak niósł tacę z czyimś zamówieniem i wpadłam prosto na niego, a zawartość talerza prosto na mnie. Po niezręcznej chwili ciszy, usłyszałam śmiech, który zestresował mnie jeszcze bardziej. Co było śmiesznego w takiej sytuacji? Okazało się, że miałam we włosach, na twarzy i na bluzce makaron spaghetti. Myślałam, że zapadnę się pod ziemię, kiedy spojrzałam w lustro powieszone na ścianie. Wyglądałam bardzo oryginalnie. Do tego stopnia, że Jarek dosłownie zwijał się ze śmiechu. Ludzie siedzący w lokalu patrzyli na mnie uważnie. Poczułam, jak robi mi się gorąco. Zdezorientowana, wydusiłam z siebie krótkie:
- Dlaczego jest Ci tak do śmiechu? – W końcu sytuacja nie była wesoła. Ktoś przeze mnie stracił obiad.
- Przypominasz mi pomidora. – Powiedział, dalej trzymając się za brzuch.  Zła na to, że ciągle się ze mnie śmiał, zgarnęłam z bluzki sos i wtarłam mu w twarz. 
-W takim razie witam w ogródku. – Rzuciłam i poszłam w stronę drzwi z napisem ,,Toaleta’’. Edyta wyszła z lokalu w tym samym momencie, gdy ja wchodziłam do łazienki. Przesiedziałam tam dobre 10 minut i bezskutecznie starałam się ocalić beżową bluzkę. Zrezygnowana oparłam się na umywalce i spojrzałam w lustro z pytaniem ,,dlaczego ja?’’. Po czym usłyszałam ciche pukanie do drzwi. Sądząc, że to Edyta, otworzyłam zasępiona drzwi, lecz u progu stał Jarek uśmiechnięty od ucha do ucha. 
-Przyszedłeś mi oznajmić, że właściciel talerza chce mnie zabić? – Spytałam, obserwując ludzi siedzących na zewnątrz. 
-Co? Dlaczego? Ee..Nie. To był mój lunch i nie chcę Cię zabić.  – Powiedział, opierając się o framugę. Wtedy zauważyłam, że ma orzechowe oczy i lekki zarost, który mu pasował. Pomyślałam, szybko, co jest grane. 
-W takim razie dlaczego tu przyszedłeś? – Spytałam podejrzliwie. 
-Straciłem swój lunch i będę musiał zapłacić za zbity talerz z uzbieranych napiwków. Nie mówiąc już o tym, że posprzątałem ten bajzel. 
Zrobiłam duże oczy i zaczęłam intensywnie myśleć. – W takim razie zapłacę za szkodę.
-Nie trzeba, wystarczy, że zjesz ze mną obiad. W końcu i tak po to tu przyszłaś. –Powiedział, a ja nie wiedziałam co mam zrobić. Zastanowiłam się chwilę i przystałam na warunek ciekawa tego, co mnie jeszcze spotka tego dnia. 
   Usiedliśmy na dworze przy stole z parasolem. Pogoda była przyjemna, mimo że była już jesień. Nic dziwnego, że większość ludzi wybrała zewnętrzną część lokalu. Drugi kelner podszedł do nas i uśmiechnął się do mnie, żywo podając kartę. Bez wahania wybrałam spaghetti, które stało się punktem zwrotnym w moim życiu. Zjedliśmy razem obiad oraz deser, ponieważ rozmowa między nami przepływała bardzo płynnie, jak to mówią ,,kleiła się’’. Czuliśmy się w swoim towarzystwie doskonale, niczym starzy, dobrzy przyjaciele. Czas gnał jak szalony i oboje musieliśmy wracać do swoich zajęć, ale kończyliśmy pracę w tym samym czasie i mogliśmy ponownie się spotkać. 
   Wracając do sklepu z brudną bluzką, nie odpowiadałam na pytania ,,co ci się stało?’’. Starałam się skupić na czynnościach, które miałam wykonać zanim miałam opuścić miejsce pracy. Natomiast nie było to łatwym zadaniem, ponieważ wszystkie myśli szły w kierunku Jarka. Gdy na zegarku wybiła 18:00, jak poparzona zamknęłam swoją szafkę w szatni i niemal wystrzeliłam jak z armaty w kierunku drzwi. Widząc chłopaka przed drzwiami wejściowymi, poczułam, jak serce mocniej mi bije. Czy to właśnie tak człowiek reaguje, gdy widzi kogoś kogo lubi? Otworzyłam drzwi z impetem i prawie wskoczyłam mu w objęcia. Chwyciłam wodze moich emocji, by nic nie potoczyło się szybciej niż powinno. Poszliśmy w stronę miasta i włóczyliśmy się razem po pubach do późna. W naszej rozmowie nie było ani chwili ciszy, mówiliśmy o sobie, swoich przekonaniach i upodobaniach. I choć on lubił chipsy, a ja wolałam nachosy, to i tak dobrze się rozumieliśmy, a przede wszystkim akceptowaliśmy. Różnice nie grały tu podziału, wręcz przeciwnie sprawiły, że bardziej nas do siebie ciągnęło. 
   Spotykaliśmy się prawie codziennie, a ja i on czuliśmy do siebie coraz więcej, aż w końcu stworzyliśmy parę. Parę, która oczywiście nie była idealna czy bez wad. Stałam się dzięki Niemu szczęśliwą kobietą, która została pokochana za to, jaka jest. Ten wypadek z talerzem spaghetti uznałam za rewolucję, która zmieniła moje życie. Może tylko na chwilę, a może na zawsze. Wiem tylko, że nie można zamykać się na świat i być taką zaściankową osobą, jaką byłam ja. Miłość to piękne uczucie, mimo że czasami przychodzi znienacka. 

Magda Szczepek (pseud. Siwa), IIA